Dnia 18 maja nazarateńska ekipa, dobrana z większości klasy III „a”, rówieśników z innych klas, a także chętnych licealistów, wyruszyła na długo wyczekiwaną wycieczkę, która pełniła rolę swoistego zwieńczenia tego stresującego, decydującego dla wielu roku szkolnego. Wszyscy mknęliśmy na zajazd dla autobusów obok parkingu wielopoziomowego nieopodal Targów Kielce, gdzie czekał nasz autokar, by jak najprędzej zapakować się do środka, zająć sobie najdogodniejsze miejsca, pomachać bliskim na pożegnanie z okna i wyruszyć w podróż, dla niektórych, w nieznane. To nastąpiło, oczywiście, dopiero po przywitaniu z pilotem oraz odmówieniu krótkiej modlitwy z prośbą o bezpieczne dotarcie do miejsca docelowego.
W trakcie jazdy nasza pani pilot opowiadała nam ciekawostki odnośnie zwyczajów wyjętych z życia codziennego Włochów, a my, słuchając interesujących faktów, jakie nam serwowała, graliśmy we wszelakie gry karciane, rozmawialiśmy podekscytowani wyjazdem, a następnego dnia nad ranem także obserwowaliśmy niezwykłe widoki przyprószonych śniegiem jak cukrem pudrem szczytów Alp piętrzących się ku wciąż osłoniętemu mrokiem nocy niebu. Największy podziw wywierały nawet nie same góry, a malownicze mieściny umieszczone na ich stromych zboczach, jakby odcięte od otaczającego świata.
Wreszcie tego samego dnia dotarliśmy do oszałamiająco pięknej Wenecji… to znaczy, takie wywarłaby na nas wrażenie, gdyby nie permanentne zachmurzenie firmamentu oraz nieustanna mżawka, która się z niego sączyła. Uzbrojeni w parasole, kurtki i płaszcze przeciwdeszczowe wsiedliśmy na barkę, którą przeprawiliśmy się na sąsiedni brzeg weneckiej laguny i zyskaliśmy szansę przyjrzenia się poszczególnym zabytkom, supernowoczesnym jachtom i potężnym wycieczkowcom zawijającym do portu. Przetransportowano nas do centrum dryfującego miasta, a tam spotkaliśmy się z naszym przewodnikiem, który zaprezentował nam jego kulturowe perły, tj. Most Westchnień, którego nazwa pochodzi od tragicznej, nie zaś romantycznej historii, imponujący Pałac Dożów i najwyższą budowlę w mieście, czyli kampanilę. Wzięliśmy udział w mszy świętej w bazylice wzniesionej na placu św. Marka, która swym bogactwem zapierała dech w piersiach, nie pomnę samej uroczystości. Odprawiona w kilku językach, także w polskim, obudziła we mnie ogromną dumę, a śpiew chóru przywodził na myśl wokal anielskich orszaków. Rzecz jasna w pewnej chwili zaczynała nam się już nieco dłużyć, ale mimo to myślę, że mało kto żałowałby wzięcia udziału w takim wydarzeniu. Niestety, nic, co przyjemne, nie trwa wiecznie. Kiedy opuściliśmy progi kościoła, lunęła na nas dosłownie ściana deszczu, dlatego spacer wzdłuż kanałów weneckich w stronę Mostu Rialto nie był tak urokliwy, jak oczekiwaliśmy. Biegiem popędziliśmy na łódź, by odbyć rejs powrotny do autokaru, który zawiózł nas do hotelu w nadmorskiej Cattolice. Tam zakwaterowaliśmy się, osuszyliśmy przemoczone ubrania i po pysznej obiadokolacji z pełną obsługą, która mnie pozytywnie zaskoczyła, wybraliśmy się na wieczorny spacer piaszczystym brzegiem Adriatyku. Nie obyło się, rzecz jasna, bez mnóstwa sesji zdjęciowych oraz zbierania wyrzuconych na piasek przez fale bezkresnego, spokojnego morza muszelek. Po powrocie porządnie się wyszorowaliśmy, prawie płacząc ze szczęścia na widok prysznica, odpoczęliśmy i udaliśmy się na zasłużony spoczynek w wygodnych łóżkach.
Następnego ranka z trudem rozstaliśmy się z naszym ulubionym hotelem podczas tej wycieczki i po pożegnalnym śniadaniu oraz załadowaniu bagaży do luku autokaru pojechaliśmy zwiedzać dalsze zakątki egzotycznego kraju rozpościerającego się na Półwyspie Apenińskim. Odwiedziliśmy enklawę na jego terytorium znaną pod nazwą Rebupliki San Marino, graniczącą z żyznym regionem Emilia Romania. Ponieważ dopisywała nam pogoda, a co za tym idzie temperatura otoczenia nas nie oszczędzała, w pocie czoła wdrapaliśmy się na tarasy widokowe, z których mogliśmy nacieszyć oczy wspaniałym, włoskim pejzażem, ale również wkroczyliśmy do niewielkiego, skromnego kościółka wykonanego w większości z marmuru, gdzie przeznaczyliśmy chwilę na modlitwę. Później skorzystaliśmy z okazji indywidualnego spaceru po stolicy tegoż maleńkiego państewka, po której rozpierzchliśmy się w poszukiwaniu sklepów z pamiątkami bądź obiecująco wyglądających kawiarenek.
Po południowym relaksie przy kawie lub buszowaniu i kluczeniu między cudownymi uliczkami w San Marino nadeszła pora na wezbranie w sobie odrobiny formalności i powagi. Zwiedziliśmy bowiem opactwo św. Benedykta na wzgórzu Monte Cassino oraz cmentarz polskich żołnierzy poległych w jednej z najbardziej krwawych bitew II wojny światowej na ziemiach włoskich. Zobaczyliśmy między innymi grób Władysława Andersa i jego żony, który dzień wcześniej zaszczycił swą obecnością polski prezydent, a także liczne mogiły poległych bohaterów walczących o honor i niepodległość państwa, w którym teraz radujemy się wolnością. Oddaliśmy im należytą cześć poprzez zorganizowanie mszy świętej w miejscu ich spoczynku, wsłuchując się jedynie w hymn naszych serc wybijany dla nich, kazanie księdza oraz dźwiek dzwonków zawieszonych na obrożach krów pasących się na łąkach wokół. Zadowoleni, ale w melancholijnych nastrojach przedostaliśmy się do uroczej miejscowości Fiuggi i hotelu Sud America, który ewidentnie nas nie zachwycił, lecz z czasem przyzwyczailiśmy się do warunków surowszych od tych, jakie mieliśmy w naszych poprzednich kwaterach. Po rozpakowaniu walizek i toreb, rozgoszczeniu się w pokojach, kolacji i prysznicu położyliśmy się spać, by solidnie wypocząć i przygotować się fizycznie oraz mentalnie na następny dzień.
Zaiste, zregenerowane siły przydały się czwartego dnia naszej wyprawy, gdyż zawitaliśmy do Wiecznego Miasta – Rzymu. Na tym globie nie istnieje metropolia równie bogata artystycznie, historycznie czy architektonicznie, jednocząca skrajności cesarstwa stojącego niegdyś na czele świata pogańskiego, a dziś stanowiącego główny ośrodek chrześcijaństwa. Spotkaliśmy się z lokalnym przewodnikiem, by oprowadził nas po tym swoistym muzeum pod gołym, bezchmurnym niebem. Najpierw ujrzeliśmy Schody Hiszpańskie i stamtąd zawędrowaliśmy pod takie wizytówki stolicy państwa rozciągające się na przysłowiowym „bucie” jak olśniewająca Fontanna di Trevi, gdzie otrzymaliśmy godzinę czasu wolnego na posiłek, a także Piazza Navona z fontanną „Czterech Rzek” Berniniego. Detale rzeźb zdobiących te starożytne wodotryski wprawiały w zadziwienie, ale urzekło nas też śliczne bistro porośnięte purpurowym, gęstym kwieciem. Przechodząc z miejsca na miejsce zatrzymaliśmy się również przy innej kafejce, której wewnętrzna ściana ociekała wodospadem czekolady. Wracając do zabytków… wkroczyliśmy do ogromnego Panteonu, który przykrywała najrozleglejsza na świecie kopuła z „Okiem Boga”, czyli okrągłym otworem w suficie oświetlającym środek zabytkowej budowli. Następnie przemieściliśmy się na Plac Wenecki, przy którym trwał pomnik upamiętniający wielkie dzieło zjednoczenia państwa włoskiego w latach 1860-1870 i przedstawiający pierwszego jego króla – Wiktora Emanuela II. Obfotografowaliśmy się przy antycznym Forum Romanum i Capitolu, czyli sercu duchowym, politycznym i kulturalnym starożytnego Rzymu, minęliśmy nawet osadzoną na cokole kopię posągu Wilczycy Kapitolińskiej. Wisienką na torcie tej wyczerpującej, ale satysfakcjonującej eskapady było jednakże olbrzymie Koloseum – najsłynniejszy amfiteatr świata, na którym prowadzono brutalne walki gladiatorów ze sobą nawzajem, dzikimi, egzotycznymi zwierzętami, a nawet odgrywano bitwy morskie – wszystko na potrzeby spragnionego rozlewu krwi i okrucieństwa społeczeństwa rzymskiego gromadzącego się w dziesiątkach tysięcy na trybunach areny. Jako ciekawostkę dodam, iż określano go jako „Optimus et Maximus”, czyli „najważniejszy i najpotężniejszy”. Na koniec napiętego programu, nie przypominając dawnych triumfatorów, minęliśmy łuk triumfalny, pod którym przemaszerowywali zwycięscy wodzowie przy asyście swych lojalnych oddziałów dzierżących łupy wojenne i niewolników z podbitych terenów. Wieczorem w hotelu czekała nas kolacja, odświeżenie się i szybkie odpłynięcie w objęcia Morfeusza.
Piątego dnia zerwaliśmy się z łóżek wyjątkowo wcześnie i w pośpiechu się posililiśmy, ponieważ gnaliśmy na audiencję Papieża Franciszka na zjawiskowym Placu św. Piotra wraz ze sławnym oknem papieskim. Oczekiwanie w kolejce nie należało do najbardziej fascynujących czynności, ale warto było wlec nogę za nogą przez godzinę po to, by zobaczyć Ojca Świętego na własne oczy oraz usłyszeć jego błogosławieństwo i podziękowanie za pojawienie się skierowane do przedstawicieli polskiego społeczeństwa, w tym do nas, którzy przebyli szmat drogi i wytrwali w męczącym skwarze, by go wysłuchać. Wspomnę także, iż spore nasze zainteresowanie wzbudziła pstrokato odziana, przyboczna straż papieska zwana Gwardią Szwajcarską. Potem zezwolono nam na odrobinę czasu wolnego, w trakcie którego udaliśmy się na drugie śniadanie/wczesny obiad, a także zasmakowaliśmy słynnych włoskich lodów kojących doskwierające wszystkim przegrzanie i przechadzaliśmy się wzdłuż urzekającej promenady usianej restauracyjkami, kafeteriami i innymi lokalami.
Następny punkt naszej wyprawy to seraficzna Bazylika św. Piotra, której piękna nie da się według mnie opisać w słowach. Całokształt wystroju, zewnętrznego i wewnętrznego, ogromne, marmurowe rzeźby, dekoracje ze szczerego złota, malowidła naścienne, a przede wszystkim pierwszorzędne dzieło wybitnego Michała Anioła, „Pieta”… każdy element, jaki znalazł się tam w zasięgu naszego wzroku powalał na kolana i sprawiał, że stawaliśmy w niemym zachwycie niemal co krok. Tajemnicze podziemia też kazały nam trwać w podziwie, zwłaszcza podczas modlitwy przy samych świętych relikwiach pierwszego pasterza chrześcijaństwa. Po przepchnięciu się między innymi zwiedzającymi dotarliśmy przez papieskie katakumby na miejsce i, nieco zawiedzeni faktem, iż nie zdołaliśmy zajrzeć do Kaplicy Sykstyńskiej, wciąż w euforii kontynuowaliśmy naszą wycieczkę. Później zawitaliśmy do Bazyliki św. Pawła za murami i Matki wszystkich kościołów, czyli Bazyliki św. Jana na Lateranie, które, tak jak poprzednie zabytki z czasów antycznych, wywarły na nas ogromne wrażenie. Zdążyliśmy nawet wejść na kolanach po perfekcyjnie wyszlifowanych, kamiennych schodach, po których wchodził Jezus Chrystus prowadzony na sąd do Poncjusza Piłata. Po tym nowym i… ciekawym doświadczeniu chyba każdy zatęsknił za chodzeniem nawet przez cały dzień bez większego wytchnienia w najbardziej srogich warunkach pogodowych, bo 28 stopni wrzynającego się w rzepki i piszczele twardego kruszcu już pod szczytem schodów mogło wycisnąć kilka łez nawet u najwytrawniejszych pątników. To, niestety, była tego dnia ostatnia atrakcja, po której w hotelu postanowiliśmy wypocząć jeszcze porządniej niż zwykle na tyle, na ile to było możliwe w naszych pokojach, którym trochę brakowało do ideału.
Ostatni dzień naszych wojaży zaowocował krótkim, ale produktywnym pobytem w jednej z niewątpliwie najciekawszych, ale często pomijanych przez turystów włoskich miejscowości, a mianowicie w Padwie. Po żwawym spacerze przez Piazza Prato Della Vale odwiedziliśmy Bazylikę św. Antoniego, po której oprowadzał nas zabawny przewodnik – mnich o rumuńskim pochodzeniu. Największe wrażenie zapewne wywarła na nas ilość zgromadzonych w tym miejscu relikwii, tj. język, żuchwa i struny głosowe patrona tego kościoła, trzy ciernie z korony cierniowej Chrystusa, kawałek głazu z jego grobu, a także oryginalna buława króla Jana III Sobieskiego. W osłupienie wprawiła nas prastara, niesamowicie wielka magnolia zasadzona w zakonnym ogrodzie wieki temu.
Przed bezpośrednim pożegnaniem się z Włochami zezwolono nam na odbycie zakupów w klasztornym sklepiku, w którym można się było wzbogacić nie tylko o magnesy i różańce, ale tutejsze wyroby lecznicze, herbaty i słodycze. Koniec końców wyruszyliśmy w podróż powrotną do Kielc i zanim się obejrzeliśmy, znaleźliśmy się w naszych domach, w gronie rodzinnym i ciepłych łóżkach, z satysfakcją odsypiając tę nieprzeciętną przygodę, która okazała się nie tylko szansą na zgłębianie innej kultury, ale także na nawiązanie nowych znajomości.
Zuzanna Glina kl. III „a”